|
Po książkę Dołęgi-Mostowicza sięgnęłam z zaciekawieniem, które po kilku stronach stało się przyjemnością. Z zaciekawieniem, gdyż nigdy nie wzięłam do ręki (do dzisiaj naturalnie) papierowego wydania powieści – serial z lat 80. wystarczył mi w zupełności. A z przyjemnością, ponieważ od pierwszych stron przeniósł mnie autor wprost do burzliwych lat trzydziestych XX wieku – na ulice międzywojennej Warszawy i arystokratyczne salony.
Otwierająca powieść scena, kiedy Nikodemowi odmawia się pracy fordansera w warszawskiej restauracji, jest skreślona ręką mistrzowską – trzy kartki tekstu pozwalają na wyrobienie sobie opinii o głównym bohaterze i charakteryzują brutalną rzeczywistość robotniczego życia w stolicy. Nic dodać, nic ująć – „Nikodem Dyzma jasno zdawał sobie sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dla niego nie istnieją. Czy go to przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była, na szczęście, elementu wyobraźni.” /więcej/
To ciepła, wzruszająca książka, spisana przez męża znanej opozycjonistki i działaczki Solidarności, Henryki Krzywonos-Strycharskiej. Jak pisze Krzysztof Strycharski jest to „podziękowanie za wspólne życie w 31. rocznicę ślubu”. A jest tak naprawdę za co dziękować. Tak bogatego w doświadczenia, różnorodnego życia, by nie rzec spełnionego rodzinnie i zawodowo, nie każdy może zaznać. Było w nim wszystko – od skrajnej biedy, pałowania przez ZOMO, cierpienia, olbrzymiego wysiłku przy wychowaniu 12 dzieci w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez państwa Strycharskich, po kontakty i przyjaźnie z ludźmi z pierwszych stron gazet. Jedno jest pewne – tego wszystkiego by zapewne nie było gdyby nie wyjątkowy, nieustępliwy, charakter pani Henryki – zwanej przez przyjaciół kobietą „prawdziwą i niezależną”. /więcej/
Ta książka wpisuje się w nurt powieści medycznych – o lekarzach, pielęgniarkach, ciekawych przypadkach chorobowych, etyce ludzi w białych kitlach i determinacji w wyścigu ze śmiercią. Takich książek przeczytałam już wiele, ale ta jest wyjątkowa. Jest interesująca, gdyż swoje spostrzeżenia spisał w niej szwedzki lekarz, a Szwecja jak wiemy jest krajem wzorcowym pod wieloma względami. Pod względem opieki państwa nad obywatelem przede wszystkim, gdyż dobrobyt przekłada się na wyższe standardy opieki medycznej, dostępność do różnych, nowoczesnych, procedur leczenia, ale… tak jak na całym świecie i tu, przepracowany i wypalony zawodowo lekarz może stanowić zagrożenie dla chorego. Stąd intrygujący tytuł „Jeśli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze”. /więcej/
Niedawno ukazała się trzecia część wędrówek po Szczecinie, jakiego nie znamy. Autorzy opisują w niej szlaki niedostępne przeciętnemu mieszkańcowi. A gdyby nawet możliwe byłoby wyruszenie po ich śladach, domyślam się, że śmiałków nie byłoby tak wielu… O ileż bezpieczniej i wygodniej poczytać i pooglądać zdjęcia podziemnego Szczecina w wygodnym fotelu!
Tym razem Andrzej Kraśnicki, Michał Rembas i Izabela Rosa- Grygorowicz zabierają nas m.in. do tuneli w okolicach szpitala przy Unii Lubelskiej, opisują znany schron znajdujący się przy Jeziorze Szmaragdowym, kolejny który znajduje się pod ceglanym obiektem na ulicy Dębogórskiej, korytarze pod Winną Górą i wieżą Bismarcka, wyjaśniają tajemnice zapomnianych tuneli pod stacją Szczecin Główny i rozwiązują zagadkę schronu, którego odkrycie w 2008 roku było prawdziwą sensacją. /więcej/
Ośrodek Karta w serii „Świadectwa Polska XX wiek” wydał arcyciekawą pozycję – wspomnienia Amerykanki Virgili Sapiehy z domu Peterson. Ta utalentowana, inteligentna i dowcipna kobieta była niezwykłym obserwatorem otaczającej ją rzeczywistości. Przez małżeństwo z Pawłem Sapiehą weszła do jednego z najstarszych, arystokratycznych rodów Polski. W 1933 roku zamieszkała w Siedliskach, rodowym gnieździe małżonka.
Dla możnej rodziny była Virgila osobą egzotyczną, często krytykowaną i nierozumianą. Tak samo dla Virgili Sapiehowie byli egzotyczni, ba momentami śmieszni i zaściankowi ze swoim bogoojczyźnianym zadęciem.
Ciągłe wspominanie i rozliczanie przeszłości, zasług, zajmowanego miejsca, brak rozmachu i energii by ten świat zmieniać to główne zarzuty Amerykanki. Sapiehowie nie pochwalali jej wyemancypowanego stylu życia, a przede wszystkim braku religijności w ujęciu Polaka-katolika. Dwa różne światy, dwa różne temperamenty nijak do siebie nie pasowały. Ale dzięki temu Virgila stała się surowym krytykiem życia polskiej arystokracji i ich roli w życiu społecznym. /więcej/
„Bracie, nigdy nie dojdziesz do tego, co to właściwie jest…”
Louis Armstrong
Uwielbiam jazz. Uwielbiam ten moment gdy do uszu sączy się dźwięk saksofonu w towarzystwie kontrabasu i klarnetu. Do ich pulsu, z masą miedzianych dźwięków subtelnie dopasowują się puzon z trąbką, a w tle rytm wybija miarowo perkusja. Także dziś najwspanialsze sale koncertowe ustawiają się w kolejce z prośbą o występy, a bilety sprzedają się jak ciepłe bułeczki u Reczyńskiego, szczecińskiego „piekarniczego wirtuoza”, czego przykładem był choćby ostatni koncert w Szczecinie Kennego Garreta i jego Quintetu. Jazzowi artyści na scenie to czysta improwizacja, dzięki czemu nie ma szans na dwa takie same koncerty. Jednak prawdą jest, że wśród dzisiejszych muzyków trudno znaleźć amatora, który nagle okazałby się samorodną perłą niczym Django Reinhardt. Tymczasem początki jazzu były zupełnie odmienne.
/więcej/
Simona Kossak była drobna, ruda i temperamentna. Ponad 30 lat mieszkała w starej leśniczówce Dziedzinka w środku Puszczy Białowieskiej, do cywilizacji pędziła jak torpeda przez śniegi czy błota na wojskowym motocyklu, przyodziana w skórzaną pilotkę i męską kurtkę podbitą futerkiem. Kochała zwierzęta. Biolożka, profesor nauk leśnych, popularyzatorka nauki, zajmowała się m.in. ekologią behawioralną ssaków. Bezkompromisowa, walczyła o ochronę przyrody i zachowanie resztek naturalnych ekosystemów Polski. Mówiła o sobie „zoopsycholog”. Wymyśliła unikatowe na skalę światową urządzenie ostrzegające dzikie zwierzęta przed przejazdem pociągów. Imponujące, prawda? Noooo, nie dla wszystkich. Rodzina była zawiedziona. Simona bowiem miała być czwartym Kossakiem malującym. /więcej/
„Nigdy bym nie uwierzył, do jakiego stopnia dni mogą być jednocześnie długie i krótkie. Długie, oczywiście, jeśli trzeba je przeżyć, ale tak rozciągliwe, że zachodzą w końcu jeden na drugi. Tracą przy tym swoją nazwę.”
Albert Camus „Obcy”
Budynek B w Tazmamarcie: przyczółek piekła, lochy osadzone głęboko w ziemi. Nieznane miejsce pośród gór, na samym końcu współczesnego świata. Cuchnąca zatęchła cela, niczym mogiła pogrążona w ciągłym mroku, szeroka i wysoka na półtora metra, długa na trzy. Drżące, wilgotne powietrze sączące się z małych otworów w ścianie korytarza. Dziura w ziemi o średnicy 10 centymetrów służąca za toaletę i stare koce zamiast pryczy. Czerstwy chleb, wyschnięty makaron, bańka wody. Codzienna wyniszczająca wegetacja, bez dostępu do światła, lekarza, środków higienicznych. Nie dający się pomylić z niczym innym słonawy, octowo- ropny zapach śmierci i dół zasypany wapnem. /więcej/
|
|
Najnowsze komentarze