|
Naprawdę nie wiem, jak zacząć. Zwłaszcza po lekturze opracowania Suzanne McConnel, które składa się w sześćdziesięciu procentach ze słów Kurta Vonneguta. Słów o pisaniu. Twórczym. I z cytatów. A pozostałe czterdzieści procent to słowa autorki o… Kurcie. I o niej samej w relacji z Kurtem. Tak, ta książka jest właściwie biografią Vonneguta widzianą oczami słuchaczki Jego kursów pisarstwa. Pilnej, dodajmy.
Pisano już o czułym narratorze (wiem kto, ale nie powiem). McConnel zaś nazywa Kurta ostrym, zabawnym, inteligentnym i właśnie – czułym wykładowcą, podobnym do narratora jego książek. /więcej/
Największym plusem książki – poradnika o łagodnym podejściu do sprzątania i organizowania – jest jego… krótkość i wypunktowanie najważniejszych zaleceń. Nie chcę przez to powiedzieć, że się rozczarowałam, bo właściwie sama nie wiem, czego się spodziewałam. Na pewno nie jest to książka, po której lekturze będzie wam lśniło czystością w domu, nie znajdziecie magicznych zaleceń, by jak za dotknięciem różdżki przestrzeń mieszkania zamieniła się w… instagramową. Nie. Za to przeczytacie ją w jedno popołudnie i stwierdzicie – nie musi być idealnie!
Idealnie. Czyli jak? Siedzę sobie właśnie w kuchni (tu mam swoje miejsce pracy) i rozglądam się wokół. Ło matko. Tyle razy sobie obiecywałam, że zrobię tu porządek. I zrobię. Kiedyś tam. Niedługo. W wakacje? Może. Na razie nie mam czasu, bo… piszę recenzję. Wracam późno z pracy. Mam inne rzeczy do zrobienia. Zwyczajnie nie chce mi się akurat tym zajmować. Ciągle coś. I tak dalej. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy wpadał do mnie przyjaciel i, żeby móc postawić laptop na blacie, najpierw ogarniał ten mój bałagan. W dziesięć minut. Można? Można. A ja nie mogę. I jakoś wcale nie jest mi z tym aż tak źle. Według autorki w ogóle nie powinno. Tylko że ja nie mam depresji poporodowej. Ani innej. Chyba.
/więcej/
Czujecie ją? Mam na myśli wolność… Taką, która przenika na wskroś i sprawia, że nic nie jest ważne, ani ciepły posiłek, ani ogrzany pokój. Czujecie? Radość życia i niczym nieskrępowaną swobodę zachowania, niedbałość o strój czy warunki mieszkaniowe. Jednym słowem – bohema! Artystyczna, rzecz jasna, spełniająca się w różnorodnej twórczości: muzycznej, malarskiej, literackiej i innej. W sztuce. Ups, w Sztuce. Przez duże „S”. Za grosze. Byle mieć co wypić i z kim spędzić czas na nocnych, erudycyjnych dysputach. Najlepiej do rana. Vive la vie!
Tak mniej więcej przedstawia paryski klimat Dzielnicy Łacińskiej Henri Murger w powieści „Z życia cyganerii”. Chyba w sumie nie nazwałabym tego utworu powieścią, mimo że losy bohaterów przeplatają się i łączą, zwłaszcza podczas nielicznych posiłków czy libacji, a raczej zbiorem opowiadań z leitmotivem. Hmm. Właśnie zaczęłam się zastanawiać, który z motywów uznać za przewodni. W tych krótkich studiach natury francuskich artystów Murger poruszył wiele wątków, ale dwa organizują całość – brak pieniędzy i… miłość. No i oczywiście wspomniana wyżej wolność. A może radość życia? /więcej/
No dobrze… Siadłam do tej recenzji świeżutko po przeczytaniu najnowszej powieści Stelara, czyli mniej więcej nad ranem następnego dnia. Tak, wciągnęła mnie bez reszty, ale oczywiście zawsze znajdę jakieś „ale”, więc mimo wszystko odczekam trochę, żeby wszystko się ułożyło w głowie i emocje opadły. A „Wybrana” wzbudza ich sporo, oj, sporo. I to przeróżnych. Od zachwytu po zniechęcenie. Opowiem wam o wszystkim, obiecuję, ale już jutro.
No właśnie… obiecałam, to opowiadam. Ufacie komuś? Komukolwiek? Macie pewność, że w krytycznym momencie będzie po waszej stronie? Nie wbije noża w plecy? Dotrzyma słowa? Dochowa tajemnicy? Coś mi się tak wydaje, że zaufanie jest motywem przewodnim tej powieści. Od samego początku po otwarte zakończenie. A właściwie jego brak – świetny cliffhanger na ostatnich stronach. I celowo użyłam tego anglicyzmu, gdyż czytając, miałam wrażenie nie czytania, a oglądania fabuły filmu sensacyjnego czy thrillera. Amerykańskiego, jednakże w szczecińsko-warszawskich realiach, które są mi bliskie. Jedne i drugie, gdyż ostatnimi czasy przemieszczałam się w te i we wte. Samolotem. Kto czytał, ten pojmie aluzję, a kto nie, zachęcam do lektury. /więcej/
Nie tak dawno pisałam o nowym starym Mortce przy okazji „Długiej nocy”, a tu powtórna, po dziesięciu latach od premiery, odsłona – tym razem w innych okolicznościach przyrody, lecz tak jak i poprzednio – pochłonęłam powieść w jeden wieczór. Noo, może jeden z hakiem, ale tylko dlatego, że zmęczenie wzięło górę. Tak, zmęczył mnie Chmielarz odrobinę, ale wybaczam, gdyż czyta się „Farmę lalek” szybko i namiętnie, jak wszystkie książki autora.
A namiętności tym razem jest sporo. I to różnych. O tych, które stanowią clou powieści, sami sobie doczytajcie, byłabym wredna, zdradzając główny wątek, więc cicho sza. Za to skupię się na scenie seksu z Mortką. Gotowi? Ha, przepraszam, że rozbudziłam waszą wyobraźnię na próżno, bo chciałam raczej napisać o tym, co działo się przed i po. Seksie, oczywiście. Otóż, nie wiem jak wy, ale kiedy czytam:
„– Nie mam prezerwatywy/– Nie potrzebujesz”, to od razu mam złe przeczucia. Pomijam fakt nieodpowiedzialności i zwyczajnej głupoty w tym momencie (bo przecież dopiero co się poznali, choć tego akurat nie oceniam), ale wskazówki dla czytelnika bardzo prostej w przekazie – to się musi źle skończyć. I kończy się źle, nawet bardzo źle. No ale jeszcze „po” – myślenie o tym, jak to było pod koniec małżeństwa z byłą żoną i jakim przykrym obowiązkiem był ten seks wtedy, a jaki tu i teraz jest dziki… a może zostawię bez komentarza? Dobra, trywialne i tyle. /więcej/
Jakby to delikatnie powiedzieć – nie przepadam za powieściami historycznymi. Jednak tym razem skusił mnie temat – bliski, a zarazem daleki, o najsłynniejszej legendzie Pomorza. Sydonii von Bork. Bliski, gdyż akcja rozgrywa się na znanym mi terenie, między innymi w Szczecinie i okolicach, a daleki z powodu, aż wstyd się przyznać – niewiedzy. Cóż mogłam do tej pory powiedzieć o pannie Bork? Że stracono ją w moim rodzinnym mieście? I że była podobno czarownicą? /więcej/
Beznadzieja. Samotność. Sumienie. Zbrodnia i kara. Mogłabym tak bez końca, ale mimo wszystko nie powiem wam, o czym jest ta książka. Nie dlatego, że nie chcę. Ja… chyba nie potrafię. Za bardzo dotknęła mnie osobiście. Głęboko. Bardziej niż chciałam i bardziej, niż się spodziewałam. Być może dlatego, że fabularnie to czasy mojego wchodzenia w dorosłość i autor zafundował mi powrót do przeszłości. A może dlatego, że ta powieść wypala piętno. Na duszy. Nie cukier. Piętno. I żadne zabiegi laserowego usuwania nie pomogą. Zostanie ze mną na długo… kto wie, czy nie na zawsze. /więcej/
Lubicie tajemnice? Zagadki z przeszłości, które ciągle czekają na rozwiązanie? A do tego – jesteście fankami/fanami sióstr Brontë? Jeśli tak, to koniecznie musicie przeczytać „Królestwo na wrzosowisku”. Jeśli nie… to też przeczytajcie, chociażby ze względu na ogrom pracy włożonej przez Eryka Ostrowskiego w tropienie efemerycznej Emily i całej tej niezwykłej rodziny. Od pierwszego utworu do ostatniego. W klimacie Anglii pierwszej połowy XIX wieku, wrzosowisk i doskonałych powieści poznacie sekrety autorki, skrywającej się pod pseudonimem Ellis Bell.
Czy można czegokolwiek dowiedzieć się o człowieku, tylko czytając jego utwory? Może tak, a może nie. Jednak tylko tyle (aż tyle?) miał do dyspozycji Eryk Ostrowski. Plus oczywiście multum opracowań, ale w przypadku Emily często bywały to krzywdzące opinie, niestety najczęściej właśnie rozpowszechniona w mediach. /więcej/
|
|
Najnowsze komentarze