Ależ mamo, jeśli chcesz zaistnieć, to musisz mieć konto na Instagramie! Facebook jest już passe. Tyle usłyszałam od młodszego syna, kiedy rozważałam wrzucanie moich dokonań kulinarnych w prywatnym profilu na FB. „Zaistnieć”? W jakim sensie? I po co? Nie no, chwalić się dopiero co upieczoną brioszką lub kilkudniowym kiszonym łososiem? Zarabiać na tym? Dostawać gratisy, lokować produkty itp. itd. Tylko za jaką cenę? Rezygnacji z życia prywatnego? Codziennych wpisów, sprawdzania zasięgów, dobierania hasztagów. Follow for follow, odpisywania na każdy komentarz i dziękowania za serduszka. Serio? Tak miałoby wyglądać moje życie? Wprawdzie w pewnym momencie poczułam wielką pokusę, jednak… Nie, nie i jeszcze raz – nie. Wystarczy mi pokazanie światu, że można coś smacznego ugotować, zrobić nienajgorsze zdjęcie i tyle. A nuż, widelec, kogoś zainspiruję. Emma wybrała inaczej.
Można rzec, że bohaterka „Influencerki” jest… influencerką. Zaczynała od recenzowania butów, a skończyła jako Najnajmama. Właśnie – skończyła, gdyż mimo milionów obserwujących, przyszedł taki moment, w którym okazało się, że jej profil, posty i relacje, to jedna wielka mistyfikacja. Życie nie swoim życiem, odpisywanie byle czego na komentarze, robienie sztucznego bałaganu w salonie tuż przed wywiadem – w tym Emma stała się mistrzynią. Mistrzynią kamuflażu dodajmy, gdyż pod pozorami szczęśliwego macierzyństwa skryło się wiele. Nie zdradzę co, jeśli chcecie odkryć prawdę, sięgniecie po książkę, ale muszę o czymś uprzedzić.
Zmęczyłam „Influencerkę” albo raczej to ona mnie zmęczyła, a zwłaszcza ciągłe zmiany perspektyw narracyjnych – raz Emma, raz jej mąż i jeszcze „tajemnicza” kobieta, stalkerka, która prześladuje bohaterkę od samego początku. I od samego początku prawie wiadomo, jaki będzie finał, wszak autorzy jednoznacznie prowadzą opowieść – taki tryb życia musi się źle skończyć, nie ma innej możliwości. I jakoś zupełnie nie czułam żadnego napięcia, no, może odrobinę w trakcie ostatnich rozdziałów, których rozwiązanie i tak jest w sumie przewidywalne. Szkoda.
Żałuję, gdyż sam wpływ mediów społecznościowych, w tym Instagrama, na życie ludzi i ich sposób myślenia jest… niewyobrażalny. Trzeba dużej dozy samoświadomości i stabilności emocjonalnej, krytycznego myślenia oraz zwyczajnego rozsądku, by nie dać się omamić, zwłaszcza w obecnej sytuacji przy tak ogromnym szumie informacyjnym. Można więc było zrobić z tej historii naprawdę mocny i trzymający w napięciu thriller, a wyszedł film klasy C z Instagramem w tle. Napisałam „film”, ponieważ narracja jest zdominowana przez scenki rodzajowe, które z łatwością można by przenieść wprost do relacji w mediach w stylu „live”. Zwłaszcza, że wszystkie trzy narracje prowadzone są pierwszoosobowo. I też szkoda. Ani to dynamizuje akcję, ani intryguje, takie wiecie, szkolne pisanie. No szkoda.
Wydaje się, że autorzy (skryci pod pseudonimem Ellery Lloyd) mieli dużo do powiedzenia i to na ważny temat, niestety tylko ludziom, którzy zupełnie nie zdają sobie sprawy, że za milionowymi liczbami followersów i polubieniami stoi sztab celowo do tego zatrudnionych pracowników, którzy tworzą fikcję. Bez udziału samego influencera – to ktoś inny odpisuje na komentarze, wrzuca zdjęcia zrobione z kilkudniowym wyprzedzeniem, sprzedaje czyjąś prywatność, która też jest fikcją, ale to wiecie, prawda? Dziwny ten świat, w którym wolimy przeglądać cudze profile, komentować cudze życia, poszukiwać cudzych kompleksów, kompulsywnie sprawdzać smartfonowe wieści ze świata i okolicy, niż pójść na spacer w poszukiwaniu wiosny. I może jednak warto, mimo wszystko, sięgnąć po „Influencerkę”, żeby po zakończeniu lektury zdecydowanie odłożyć telefon, wstać i przejść się po okolicy, doceniając prawdziwy, a nie fikcyjny świat.
Mirka Chojnacka
Ellery Lloyd „Influencerka”, Wydawnictwo Marginesy, 2022
Leave a Reply