„By zbudować wehikuł czasu potrzeba trzech rzeczy: ciekawości, wyobraźni, wiedzy” – czytamy w zakończeniu książki Michała Dłużaka „Kocie oko”. To bardzo udany debiut literacki i już widać, że ciekawości, wyobraźni i wiedzy Autorowi nie brakuje. Poniżej rozmowa z Autorem.
Podczas spotkania w kawiarni z książkami na Pocztowej 19, powiedział Pan, że chciałby przeżyć takie przygody jak Damian, bohater powieści „Kocie oko”. Czy to właśnie dlatego zdecydował się Pan napisać książkę? I dlatego to powieść dla dzieci, a nie dla dorosłych?
Kiedy byłem dzieckiem, całymi dniami bawiłem się z kolegami z wojnę albo partyzantkę. Budowaliśmy ziemianki, szałasy, domki na drzewie. Staraliśmy się odkryć tajemnice naszej małej miejscowości, bawiąc się w archeologów. Wyobraźnia była królem. Bardzo mocno działały na mnie książki o Panu Samochodziku czy o szkolnej braci Edmunda Niziurskiego. Marzyłem o magicznym koraliku Karolci albo pierścieniu Janki. Kiedy samotnie włóczyłem się po lesie, wyobrażałem sobie, że w jakimś wykrocie znajdę dziuplę, która zaprowadzi mnie do innego świata, jak Adasia Niezgódkę. Wychowywałem się na literaturze dla dzieci. Rodzice kupowali mi dużo książeczek oraz płyt winylowych z bajkami, a moja Matka wspomina, że wystarczyło dać mi książkę i znikałem. Ta miłość do książek dziecięcych czy młodzieżowych, trwa do dzisiaj, mają specjalne miejsce w mojej biblioteczce. Cudowne, stare wydania z pięknymi ilustracjami.
Książki dla dzieci i młodzieży rządzą się swoimi prawami. Kluczowa jest zajmująca historia, która pobudza wyobraźnię. Muszą mieć coś fajnego, coś, co chciałoby się przeżyć samemu. Kogoś z kimś chciałoby się zaprzyjaźnić lub kim chciałoby się być. Pisałem jako dorosły, ale ku radości mojego wewnętrznego dziecka. Świat z perspektywy dziecka jest inny niż dorosłego. Nie oznacza to, że dziecko nie rozumie świata — rozumie na własny unikatowy sposób. Łatwiej mu dostrzec niezwykłość, magię. To cudowny dziecięcy realizm magiczny.
Na kartach swej książki zabiera pan czytelników w niezwykłą podróż po ulicach naszego miasta – od średniowiecza do lat 70-tych XX wieku. Wraz z bohaterem będą uczestniczyć w ważnych dla naszego miasta wydarzeniach. Nie będą to jednak przyjemne i relaksujące spacery…. Bo wydarzenia wybrał Pan dość ekscytujące…. Siedem przejść i siedem ważnych dla naszego miasta wydarzeń. Dlaczego taki wybór?
By dobrać wydarzenia, w które chciałem wysłać moich bohaterów, przeglądałem kalendarium historii Szczecina. Już wtedy zwróciłem uwagę, że niemal wszystkie przełomowe wydarzenia są pełne gwałtu i chaosu. Czas pokoju i porządku przeplatał się z wojnami, zniszczeniem i przelewem krwi. Ten wzorzec jest widoczny w historii każdego kraju. Okresy burzy zostawiły ślady w tkance miasta, niszczyły, ale jednocześnie dawały impuls do zmian i rozwoju. To przejście przez ogień, przetrwanie burzy, po której następuje dzień. I chociaż świat po nich nie jest już ten sam, ofiary nie wstaną z grobów, to paradoksalnie powstaje miejsce na nowe. To postrzeganie jest bliskie filozofii hinduskiej, gdzie ważną postacią jest Śiwa Niszczyciel. Światło można docenić tylko jeśli pozna się ciemność.
Spalenie świątyni Trzygłowa i chrzest Szczecina jest świetnym przykładem. Gród wszedł tym samym w większą wspólnotę państwową i religijną, to była zmiana cywilizacyjna. Stare dosłownie musiało zostać spalone, by na zgliszczach powstał kościół nowej wiary, która przez wieki była kluczowa dla tej części Europy. Sejm w Trzebiatowie w 1534 roku wprowadza na Pomorzu protestantyzm, a w 1630 roku księstwo pustoszy religijna wojna trzydziestoletnia.
Niektóre z wydarzeń nie są przełomami same w sobie, ale wpisują się w cezurę czasową. Takim wydarzeniem jest, chociażby ścięcie Sydonii von Borck w 1620 roku. Jej śmierć kojarzymy ze schyłkiem złotego wieku Pomorza, z wymarciem dynastii Gryfitów i podzieleniem księstwa między Szwecję i Brandenburgię. Śmierć niewinnej kobiety była zapowiedzią agonii całego państwa.
Starałem się również wybrać wydarzenia ciekawe i mniej znane, o których nie usłyszymy w szkole. Wszystkie są warte, by o nich wiedzieć i pamiętać.
Podczas lektury zwróciłam uwagę na wiele słów, które już dawno wyszły z użycia. Może jeszcze czasem ktoś z pokolenia 30-40 latków używa takich określeń jak: chojracko, draka, łepek, kamrat ale dzieci i współczesna młodzież na pewno nie. Czy to puszczanie oka do dorosłego czytelnika? :-)
O tak :) To trochę jak ze współczesnymi filmami dla dzieci np. „Shreck”. Twórcy pozwolili sobie na drobne modyfikacje kwestii, tak by puszczać oko do dorosłej widowni. Czytelnik w każdym wieku znajdzie jakieś smaczki dla siebie a nierozpoznanie nawiązań nie zaburzy odbioru całości. Poza tym Damian to trochę ja w jego wieku. Dzieci i młodzież lubią podchwytywać słówka albo wymyślają własne i są w tym bardzo kreatywni. Czasami jedno pokolenie przejmuje słówka od starszego. Kiedy byłem dzieckiem, z lubością posługiwaliśmy się gwarą uczniowską, na szkołę mówiliśmy „buda”, najgorszy stopień — pierwotnie dwójka, a potem jedynka — to była „pała”, „laczek” albo „lufa”. Prosiliśmy, aby „dać się karnąć” rowerem i nie „cykać się”.
Dodatkowo, jako miłośnik prozy Niziurskiego, podłapywałem słówka z jego książek, a nawet nadawałem przezwiska kolegom. Dzieci u Niziurskiego zachowywały się jak dorośli, chociaż w obrębie własnego, dziecięcego świata. W pewnym sensie jego chłopcy tworzyli społeczeństwa alternatywne, tworząc gwarę na podstawie języka dorosłych. Tak jak w „Sposobie na Alcybiadesa” metodą naukową rozpracowywali „gogów”.
Chociaż grupą docelową książki jest młodzież, to jest to książka dla wszystkich, którzy tylko chcą wyruszyć w niezwykłą podróż.
Kto był pierwszym czytelnikiem? Czy z pokorą znosił pan sugestie i poprawki?
Pierwszym czytelnikiem była moja zaprzyjaźniona bibliotekarka Ewa. Rozmawiałem z Nią o pomysłach i po sesjach wieczornego pisania wysyłałem gotowy rozdział. Jej entuzjazm zachęcał mnie do dalszego pisania. Moje pomysły bardzo Jej się podobały i uwag było niewiele. Moja druga czytelniczka, Ola, przyjaciółka domu, która jest doświadczonym pedagogiem, czytała całość i zwracała moją uwagę na pewne niezręczne zwroty.
Jednak największą szkołą była współpraca z Działem Wydawnictw Muzeum Narodowego w Szczecinie. „Kocie oko” jest pierwszą beletrystyką wydaną w Muzeum i dla nas wszystkich było to nowe doświadczenie. Wiktoria i Bartosz bardzo mocno zaangażowali się w prace nad redakcją. Wspólnie wyprodukowaliśmy tyle komentarzy w rękopisie, że trzeba było otwierać nowy plik. Wiele dyskutowaliśmy nad użyciem danych słów i zwrotów. Starałem się mieć pokorę, ale i być asertywny. Pamiętam jak podniecony pracą, rozmawiałem z jednym z moich wydawców, Igorem Górewiczem, który również pisze książki. Doradzał mi spokój i pokorę, mówił, że im więcej osób przeczyta książkę na etapie redakcyjnym, tym będzie lepsza. Miał rację.
Współpraca z Wiktorią i Bartoszem dużo mnie nauczyła. Zwróciłem uwagę na moje manieryzmy językowe albo używanie zwrotów w sposób potoczny, co mogło prowadzić do błędnego rozumienia. Zabawny przykładem jest użycie zwrotu „rycerze o zaciętych twarzach”. Czy mieli rany na twarzach, czy ich wyraz twarzy był zacięty, czyli byli skupieni i zdeterminowani? Niektórych słów musiałem bronić, gdyż były częścią terminologii naukowej. Dyskutowaliśmy o „ulicach moszczonych drewnem”. Dzisiaj „mościć” rozumiemy jako wykładać czymś miękkim albo wygodnie się układać. Jednak w archeologii oznacza to, że ulice były wykładane drewnem. Leks „most” pochodzi jeszcze z języka prasłowiańskiego i „mościć” znaczy „kłaść most” lub „przerzucać kładkę”. Średniowieczne miasta tonęły w błocie i jednym ze sposobów radzenia sobie było budowanie kładek w ciągach komunikacyjnych lub wprost utwardzanie drogi kawałkami drewna.
Więc z jednej strony pokora i wyciąganie wniosków, a z drugiej „obrona” warowni słów. Myślę, że udał nam się ten kompromis :D
To powieść przygodowa z dużą dawką historii i elementami fantastyki naukowej. To wszystko co w pana duszy gra, prawda? Zapomniałam jeszcze dodać KOTY!
Od dziecka uwielbiałem historię… i wymyślać historyjki. Kiedyś w przedszkolu opiekunki posadziły mnie na krzesło, a reszta dzieci usiadła na podłodze. Improwizowałem dla nich historyjkę. Dzisiaj pamiętam tylko, że zakończyła się rozdeptaniem bohatera, który był krasnoludkiem ^^ Książki dla dzieci pełne były fantazji i nawiązań historycznych. Zaczytywałem się komiksami historycznymi o Domanie, Bolesławie Krzywoustym, Kazimierzu Wielkim, Wandzie, Popielu i Piaście Kołodzieju. O wielkich odkrywcach i podboju Meksyku przez Corteza. W 1996 roku narysowałem dla kolegów z klasy komiks o walce uczniów z totalitarną dyrekcją. Była to slapstickowa komedia w klimacie SF. Nie pamiętam jak zaginął, ale jakiś czas temu odnalazła go moja szkolna koleżanka, która dzisiaj jest nauczycielką w mojej starej podstawówce. Cud :)
W szkole uwielbiałem historię. W startowałem w konkursie historycznym i podkradałem książki z gabinetu, by czytać o „Kaliszu prastarym” albo „Kuligiem przez trzy stulecia”. W szkole średniej najlepsze relacje miałem z nauczycielami historii i nawet sroga „Wala” (pani prof. Walkiewicz) mnie lubiła. Maturę z historii zdałem na mniej niż zero, czyli pięć ;) Historia magistra vitae est, daje świadomość, że nie żyjemy w próżni, tylko stoimy na barkach pokoleń, które były przed nami.
Już w latach 80’ czytałem fantastyczne komiksy wydawane przez Fantastykę: Yans, Thorgal, Rork, Szninkiel. W latach 90’ rynek wydawniczy został uwolniony i napłynęły do nas książki z Zachodu. Gdy jeździłem z Rodzicami do Świdwina na zakupy, szedłem z Ojcem do księgarni i patrzyłem na nowości wydawnictwa Amber. Pamiętam swoją pierwszą książkę fantasy, dzięki której zapałałem miłością do tego gatunku. Była to „Pajęczyna utkana z ciemności” Karla Edwarda Wagnera. I zaczęło się. Cykl „Rogi Tartarusa”, „Videssos”, dziesięcioksiąg Amberu… aż w 2007 zdradziłem fantasy dla fantastyki naukowej. Wsiadłem w wehikuł czasu i zostałem archeologiem fantastyki naukowej wydanej w Polsce, w latach 1945 – 1995. Ponad połowę mojej biblioteki, liczącej ponad 4800 książek, stanowi fantastyka. Najstarszy egzemplarz to „Mistrz Twardowski” Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1908 roku. Białymi krukami są książki wydane w „Nauka, Fantazja, Przygoda” z lat 40-50… albo pierwsza polska powieść fantastyczno-naukowa „Schron na placu Zamkowym” Andrzeja Ziemięckiego, wydana w 1947 roku. Ale uwielbiam też współczesną fantastykę: cykl „Bobiverse” Dennisa Taylora, „Dysfunkcja rzeczywistości” Petera Hamiltona czy „Droga przez układ słoneczny” Bena Bovy. Och, o fantastyce mógłbym rozprawiać godzinami :)
I koty… piękne stworzenia, myśliciele i obserwatorzy świata. Dostojne, ale skore do zabawy. Wielu wielkich ludzi miało koty… albo koty miały wielkich ludzi. Aldous Huxley napisał, że jeśli chcesz pisać o ludziach, najlepiej będzie obserwować parę kotów. Robert Heinlein miał kota o imieniu Pixel, który sypiał na jego biurku. Napisał książkę „Kot, który przenikał ściany”. Kot Raya Bradbury’ego służył mu za przycisk do papieru. A Isaak Asimov i jego Poky? A „Kotolotki” Ursuli le Guin? Słynny „Cień z Providence” H.P. Lovecraft kochał swojego kota i pięknie o nim pisał. W końcu Philip K. Dick, który miał kilka kotów i zapisał żart o kocie w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”: oto stek, ale gdzie jest kot? Prawdziwy kot Schrodingera. Kocham koty ^^ Przesyłam pozdrowienia od Rokisi, Koszki i Miłki, moich kotków.
Na okładce książki pięknie prezentuje swoje zielone oko czarny kot. To jeden z bohaterów. Zdradzimy, że to nie jest taki sobie zwykły kiciuś, prawda?
Oj, to całkiem niezwykły kot :) I niezwykłe oko, ale trzeba się mu przyjrzeć, co tam w nim widać. Maureen jest zagadkowa. Im lepiej Damian ją poznaje, tym więcej pytań powstaje. Ale wiadomo, nie ma tyle pytań, ile jest odpowiedzi — zawsze jest o jedno pytanie więcej. Maureen potrafi mówić i przenosić do Pomiędzyczasu. Raz jest kotkiem, którego można nosić w ramionach a innym razem, niemal dorównuje Damianowi wzrostem. Ale cyt, nie zdradzę zbyt wiele. Raczej zachęcam do snucia własnych teorii, bo książka nie odkrywa wszystkich tajemnic i motywacji.
Maureen ma dwa archetypy. Pierwszy z nich to moja czarna kotka, Rokisia. Cudowny książkowy kot. Uwielbia przyjść do mnie gdy czytam i położyć się na piersi. Czasami wciska łapki pod książkę, by sięgnąć mojej brody. Innym razem kładzie pyszczek na okładce, by zwrócić na siebie uwagę. Domaga się pieszczot, a kiedy je dostaje, mruczy zadowolona. Mądra kotka o hipnotycznym spojrzeniu.
Drugi koci archetyp zainspirował mnie do całej sceny spotkania z Damianem. Pomagałem koleżance w wynoszeniu mebli z domu, na czas remontu. Mieszkała w kamienicy i było trochę jak w piosence Kolaborantów „?”, studnia o ścianach z domów a na dnie betonowy plac. Wynieśliśmy jej rzeczy do szopy stojącej na podwórku. Był letni, ciepły dzień, chociaż popadywał deszcz. W pewnej chwili poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Podniosłem wzrok, a na dachu szopy stał czarny kot, z białym pasem przez pyszczek i pierś, uważnie się we mnie wpatrywał. Niestety nie przemówił ludzkim głosem i nie zabrał mnie w podróż przez czas. Cóż, może następnym razem?
Od razu pan wiedział kto zilustruje tę historię?
Nie, szukałem ilustratora. Od początku miałem jednak wizję ilustracji, stylu graficznego. Chciałem, aby rysunki przypominały te ze starych wydań Naszej Księgarni, Iskier czy Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Inspiracją miały być prace Stanisława Rozwadowskiego, Antoniego Uniechowskiego, Marcina Szancera, Adama Marczyńskiego czy Ernesta Sheparda. Kiedy książka trafiła do redakcji, rozmawiałem z Wiktorią o rysunkach, widziała je bardziej bajkowymi. Jednak w moim przekonaniu byłoby to „zmiękczenie” klimatu. Jeśli przedstawimy tragiczne wydarzenia w nierealistycznym stylu, bajkowym, to stracą siłę przekazu. Ilustracja musiała być surowa, realistyczna i symboliczna. Takie były moje wymagania, kiedy szukałem ilustratora. Znalazłem za trzecim podejściem. Okazał się nim kolega Michał Brzezicki, z którym znaliśmy się od kilku lat, dzięki współpracy z Drużyną Grodu Trzygłowa. Michał ma niesamowity talent i umiejętność adaptacji. Doskonale nam się współpracowało, chociaż porozumienie czasami wymagało kilku podejść.
Książka zawiera 28 ilustracji śródtekstowych, 13 pełnostronicowych oraz jedną na stronie tytułowej. Nie licząc okładki. Ilustracje pośród tekstu obrazują sceny opisywane w tekście. Bywa, że zawierają historyczne budowle, musiały być więc dobrze odwzorowane. Nie dawałem Michałowi zbyt wielkiej wolności i bywało, że rysunki wracały z komentarzem „wieża jest nie taka”, razem z kilkoma grafikami historycznymi. Tak powstał rysunek z wieżą kościoła św. Mikołaja czy Brama Młyńska.
Duże ilustracje to zupełnie inna historia. Do wszystkich 13 wykonałem szkice ołówkiem z objaśnieniami. Każda miała swój folder na dysku z grafikami i zdjęciami poglądowymi. Jeśli pojawiły się monety — musiały to być konkretne monety. Jeśli SS-man to w odpowiednim płaszczu skórzanym. Michał, zobaczywszy moje szkice zapytał — To po co mnie potrzebujesz? :) Ale potrzebowałem jego artystycznej ręki, by moje wizje okrzepły w postaci rysunków. Ilustracje miały być złożone jak kolaże, symboliczne… z ukrytymi znaczeniami, nawiązaniami i paralelami, otwarte na interpretacje. Później Michał mi powiedział, że kiedy pracował nad nimi w domu, jego żona, zobaczywszy je, dopytywała czy zleceniodawca ma wszystko w porządku z głową :)
Dzisiaj nie wyobrażam sobie tej książki bez ilustracji Michała Brzezickiego.
Bardzo podoba mi się dodatek historyczny na końcu powieści. To świetne uzupełnienie wiedzy i zaproszenie do kolejnego kroku – spacerów i odkrywania historii naszego miasta! Kody QR z pewnością to coś, co lubią współczesne dzieciaki i wiedzą jak z tego korzystać! Żeby tylko chcieli… Jak ich do tego zachęcić?
Nikogo nie zachęci się wbrew jego woli. Można jednak spróbować rozbudzić ciekawość. Każdy lubi dobre historie, byleby były podane w przystępny i wciągający sposób. Mnóstwo osób zraziło się do historii w szkole, bo kazano im wkuwać daty: 966, 1410, 1791, 1918, 1939. Daty są ważne tylko w sensie chronologii, o wiele ważniejsze są wydarzenia, ludzie i miejsca, cały ciąg zdarzeń. Możemy prowadzić narrację w konwencji kryminału, horroru, fantastyki lub komedii. Cały teatr życia dostępny na wyciągnięcie ręki.
W książce celowo nie tłumaczyłem tego, w czym uczestniczy i co widzi Damian. Tak by to faktycznie wyglądało, gdyby ktoś nas rzucił w jakieś wydarzenie historyczne. Ludzie mówiący innym językiem, niezrozumiałe zachowania i zdarzenia. Można się domyślić ogólnego sensu, ale nie ma pełni kontekstu. Kto chce poprzestać na przygodzie, dreszczyku emocji, kończy na stronie 194. Ale jeśli udało mi się rozbudzić ciekawość w czytelniku — oto są notatki historyczne! Teraz pozostaje iść za tropem i zeskanować kod QR. I tak skaczemy do internetu, gdzie czeka na nas istne silva rerum. Formie multimedialnej — możesz czytać, możesz słuchać, możesz oglądać. Zdarza mi się kompulsywne przeglądanie zasobów sieci, gdy jeden artykuł powoduje, że szukam kolejnych informacji… i kolejnych. Na tym opiera się Wikipedia, na hiperlinkowaniu treści. Wyobrażałem sobie, że tak zadziała moja książka, zhiperlinkuje papier i świat elektroniczny.
Zainteresowanie historią przychodzi z czasem, często wiąże się z zainteresowaniami. Czasami coś usłyszymy, zobaczymy i chcemy wiedzieć więcej. Będziemy przechodzić lub zamieszkamy nieopodal miejsca, które nas zaintryguje do poznania jego historii. Może zainteresujemy się bronią, poszukiwaniami z wykrywaczem, nurkowaniem… niemal wszystko może wzbudzić zainteresowanie historią. Książka zasieje ziarnko, które wykiełkuje w przyszłości.
Trudno było znaleźć wydawcę?
Miałem szczęście :) To nie było trudne. Mój przyjaciel, Igor Górewicz, z którym znamy się od wielu lat, prowadzi Wydawnictwo Triglav. On wpadł na pomysł, by porozumieć się z Muzeum Narodowym w Szczecinie i wydać książkę we współpracy. Dodam, że jestem pracownikiem Muzeum, a książka była idealną okazją, by zachęcić do odwiedzenia naszej instytucji. Poszliśmy z pomysłem do pana dyrektora Dariusza Kacprzaka. Przyjął nas bardzo życzliwie i poprosił o opinię panią kustosz Krystynę Milewską. Historia się spodobała i dostrzeżono potencjał książki. Muzeum nigdy wcześniej nie wydawało beletrystyki i miała to być pierwsza tego rodzaju publikacja… i w dodatku fantastyka dla młodzieży!
Książka pojawiła się idealnie. W 2024 roku będziemy obchodzić 900. rocznicę misji chrystianizacyjnej św. Ottona z Bambergu. Pierwszy chrzest Szczecina.
Ma pan już jakieś sygnały jak książkę odbierają młodzi, a może i starsi czytelnicy? Od siebie dodam, że według mnie to baaardzo udany debiut!
Bardzo dziękuję. Ten debiut potrzebował bieżni z książki, którą napisałem na konkurs Piórko: „Duszek Damianek”. Rozwinąłem i spisałem w niej historyjki, które opowiadałem do snu mojemu dziecku. Konkursu nie wygrałem, ale mój zaprzyjaźniony artysta Krzysztof Skain May, zrobił z niej „wydanie domowe” ze swoimi ilustracjami. „Kocie oko” jako pomysł na książkę i wstępne notatki powędrowało do szuflady w 2018 roku, by doczekać się rozwinięcia w całą powieść cztery lata później.
Nie, jeszcze nie zdarzyło mi się porozmawiać z nastoletnimi czytelnikami. Ale wiem, że czytają ją dzieci w różnym wieku. W najbliższym czasie spotkam się z uczniami szkoły podstawowej w Mierzynie. To będzie wspaniała okazja, by zapytać, czy im się podobała.
Na portalu czytelniczym lubimyczytac.pl książka otrzymała kilka dobrych opinii. Ale podejrzewam, że dodali je raczej dorośli.
Pisałem książkę dla młodzieży, ale jak na razie wszyscy czytelnicy są dorosłymi, więc statystycznie to książka dla dorosłych… o dziecięcej duszy :)
„Kocie oko” istnieje również w sieci. Na stronie KocieOko.eu którą pan prowadzi znajdziemy mnóstwo ciekawych informacji nie tylko o książce i samym Autorze, prawda?
Pierwotnie strona miała posłużyć jako hub dla informacji zlinkowanych z kodami QR. Dodałem informacje o książce i o sobie… aczkolwiek niechętnie :) Po jakimś czasie postanowiłem dołożyć do niej Kajet, formę bloga, w którym chciałem pisać o przeczytanych książkach, powiązanych tematycznie z Pomorzem Zachodnim. Formuła rozszerzyła się do artykułów o ciekawych miejscach i wydarzeniach. Lubię sięgać po zapomniane książki a po lekturze artykułu Daniela Kalinowskiego „Gryfici w polskiej literaturze pięknej” z monografii „Wielkie Pomorze. Gryfici oraz i dziedzictwo”, moja biblioteczka zapełniła się pomeranikami. „50 godzin w krainie lasów, jezior i historii” znalazłem w antykwariacie w Krakowie :) Może przypomnienie tych książek, pozwoli je odkryć na nowo szerszej liczbie odbiorców.
Nie mogłem się powstrzymać, by nie napisać o kościele św. Katarzyny, który znajduje się na Świerczewie. Skromne, ale wciąż piękne pozostałości po kościele wiejskim, ukryte pomiędzy magazynami i składnicami surowców wtórnych.
Jednak szczególnie jestem zadowolony z mojego ostatniego artykułu, o Sławoborzu, mojej rodzinnej miejscowości. Zawsze byłem ciekaw, co się działo w okolicy dawniej niż II wojna światowa. Dzisiaj, dzięki technologii, o wiele łatwiej jest dotrzeć do informacji. Koleżanka prowadząca stronę Sławoborze Retro, zamieściła skan mapy potyczki pod Falkenbergiem (dzisiaj Jastrzębniki). Bardzo mnie zaintrygował i postanowiłem poszukać więcej informacji. Okazało się, że bitwy były dwie: w 1630 i w 1761 roku. Udało się uzyskać dość szczegółowy opis pierwszej potyczki, ale druga była zagadką. Plan zawierał oznaczenia literowe, więc podejrzewałem, że gdzieś musi być jakaś legenda. W pierwszej wersji artykuł zawierał jedynie datowanie dzienne oraz opis jednostek, gdzie próbowałem dedukować o sytuacji na polu walki. Okazało się, że artykuł przeczytał znalazca mapy i dostarczył mi lepszy skan. Eureka! Dotarłem do książki, z której wyjęto plan! Był to „Beiträge zur Kriegs-Kunst und Geschichte des Krieges von 1756-1763” wydanej w 1778 przez Johanna Gottlieba Tielke. Pozostało poradzić sobie z niemieckim gotykiem i opadła zasłona czasu. Bardzo mnie to wciągnęło i żyłem badaniami kilka dni. Teraz planuję napisać szczegółowy artykuł o oblężeniu Szczecina w 1677 roku. Ale spieszę się powoli :)
Wspominał pan na swoim spotkaniu autorskim, że wychował się w domu pełnym książek. Proszę powiedzieć jakie książki kształtowały pana gust literacki, jakie otwierały wyobraźnię?
Książki, komiksy i płyty winylowe z bajkami, to moje najpiękniejsze wspomnienia z domu. Oboje rodzice bardzo lubili czytać, a półki meblościanek uginały się pod ciężarem książek. Ojciec bardzo dbał byśmy z Bratem mieli dostęp do lektur szkolnych, bo brakowało ich w bibliotekach. Miał specjalny notes, w którym notował listę lektur dla każdej z klas. Starszy brat, czytając je, zaznaczał fragmenty i dodawał zakładki, więc miałem już przetarty szlak… z czego skwapliwie korzystałem :)
Jedna z szafek wypełniona była książeczkami dla dzieci. Musiałem wspinać się po meblościance, by się do niej dostać. Chowały się tam książki z wierszykami i beletrystyka dla dzieci z pięknymi ilustracjami admirałów wyobraźni. Książeczki z serii „Poczytaj mi Mamo”, „Z krasnoludkiem”, „Puc, Bursztyn i goście”, „Rogaś z Doliny Roztoki”, mój ulubiony „Piątek z Pankracym” ilustrowany przez Bohdana Butenkę i wiele, wiele innych. Niektóre z nich bardzo zapadły mi w pamięć. No, pamiętałem okładki, ale już nie tytuły. Ale po latach odnalazłem „Cudowną broń” Elar Kuusa i „Państwa Głuptaków” Roalda Dahla. Miałem specjalny zeszyt, do którego wpisywałem książki, które przeczytałem: tytuł, autora i zawsze jakiś rysuneczek.
Potem przyszedł czas na nieco obszerniejsze lektury. Zakochałem się w cyklu o Wyspie Umpli-Tumpli (koniecznie z ilustracjami Sławomira Jezierskiego!), w Muminkach, cyklu o Profesorze Gąbce i Smoku Wawelskim. Szalałem za „Milion przygód” Kira Bułyczowa. Bawiły mnie „Przygody Nieumiałka” i „Przygody Sałamury”. Pasjami czytałem komiksy o Tytusie, Kajkosze, Kleksy, przygody Bąbelka i Kudłaczka, profesora Nerwosolka i Entomologii. Był Thorgal i Yans, cała masa polskich komiksów Kasprzaka i Wróblewskiego. Nadszedł czas na książki Niziurskiego, Nienackiego i… Ericha von Dänikena.
Jednak bardzo duży wpływ wywarły na mnie książki z biblioteczki Ojca. Pamiętam do dzisiaj specjalną półkę, na której stały książki o przyrodzie. Grzbiety układały się w charakterystyczną mozaikę. To z niej wyciągałem książki Tytusa Karpowicza „Władca Doliny Morskiego Oka”, „Tytan byk nad byki”, „Żelazny wilk”, „Lato po indiańsku”, cudowną „Człowiek i lis” Nilde Cima, książki Teodora Goździkiewicza, zakochałem się w tajdze po lekturze „Tam, gdzie żyją sokżoje” Grigorija Fiedosiejewa. Książkę „Leśne morze” Igora Newerlego Ojciec czytał mi na dobranoc. Potem gdzieś z domu zaginęła, aż znalazła się po latach u znajomych rodziny. Porwałem ją w ramiona i już nie oddałem. Równie piękna była „Wzgórze Błękitnego Snu”. Lekturą do snu, czytaną głosem Taty była też książka „Z puszcz i lasów” profesora Karpińskiego, z ilustracjami Stanisława Rozwadowskiego. Do dzisiaj najbardziej cenię sobie książki, które mają wężyk podpisu mojego Ojca.
Rodzice zaszczepili mi miłość do książek, za co jestem Im bardzo wdzięczny. Nigdy nie odmawiali mi zakupu książki. Ojciec pozwalał korzystać ze swojej biblioteczki i wskazywał co ciekawsze książki. Budowały one piękny i bezpieczny świat, pełen fantastycznych historii, cudów przyrody, dawały możliwość podglądania życia zwierząt, kształtowały język polski i świadomość otoczenia.
Jeszcze na studiach mieszkałem z Rodzicami. Kieszonkowe wydawałem na książki i szybko ich przybywało. Nie miałem tyle miejsca w mojej meblościance, więc wykręcałem drzwiczki z szafek, ubrania upychałem razem, a nowopowstałe półki zapełniały się książkami. Dzisiaj biblioteczka zajmuje niemal dwa pokoje i zawiera głównie fantastykę naukową, książki historyczne, beletrystykę przyrodniczą, książki dla dzieci, komiksy i biografie interesujących ludzi. Nie czytam kryminałów, romansów, horrorów i poradników jak żyć.
Czy jest już pomysł na kolejną książkę?
Tak, pomysłów mam kilka. W elektronicznej szufladce leży przygotowany koncept dla książki młodzieżowej o Szczecinie, w klimacie fantastycznym, ale zdecydowanie lżejszej, z elementami humorystycznymi i w estetyce mangi. Będą koty, a jakże :) Na horyzoncie majaczy pomysł na fantastykę szczecińską, tym razem w przyszłości. Wyobrażam sobie opowieść w różnych konwencjach: postapo, utopia, antyutopia albo techno-fantasy. Ale to na razie wolne pomysły.
Jednak cała praca zostaje odłożona, bo zgodziłem się spróbować sił w pisaniu sztuki teatralnej dla grupy amatorskiej. Będzie to sztuka literacka. W zaświatach na obiedzie w czwartek spotyka się czwórka pisarzy: Michaił Bułhakow, Jan Potocki, Jadwiga Łuszczewska i Stanisław Lem. Do stołu usługuje kot Behemot. Przy okazji konsumpcji każda z postaci opowiada fabułę jednej ze swoich książek, tak jakby to oni byli jej bohaterami. Pozostali wtrącają się w opowieść, dopytując, żartując, a nawet się kłócąc. Chcę przybliżyć widzom książki „Fatalne jaja”, „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Zwierciadlaną zagadkę” i „Kongres futurologiczny”. Powstają już pierwsze fragmenty. Niedoścignionym wzorem są spektakle Juliusza Machulskiego, szczególnie „Jury” z 1995 roku. To całkiem interesujące wyzwanie, lubię takie :)
Bardzo dziękuję za rozmowę i czekam zarówno na kolejne książki jak i sztukę teatralną!
Z Michałem Dłużakiem rozmawiała Monika Wilczyńska
zdjęcia: Archiwum Autora
Leave a Reply