Wiem, czego brakuje w tytule. Powinno być – „Mój osobisty…”, wtedy wiadomo by było, że tylko autora jest to przewodnik. No ale nie ma „mój” i dzięki temu może być także mój. Żebym mogła powiedzieć – moja Praga jest mojsza, a właściwie najmojsza. I wkurzyłam się na Szczygła. Za co?
Że jego Praga jest również moją. Skandal. Nic już nie można zwiedzić, żeby się nie okazało, że ktoś to już wcześniej odkrył. No dobra, nie ktoś, tylko Mariusz Szczygieł. I tak właśnie traci się złudzenia, bo przez cztery lata żyłam w przekonaniu, ze ta strona Pragi jest tylko moja. Ech…
I dziwnym trafem, zdarzyło mi się dokładnie to, co poleca autor – zabłądziłam. Często błądzę od tamtej pory po europejskich miastach w jednym celu. Celu może dziwnym, a może naturalnym na tyle, jak potrzeba oddychania. A mianowicie, wędruję sobie w sumie po to, żeby wciągnąć w płuca głęboki oddech i poczuć zapach. I nie tylko. Przecież każde miasto wytwarza specyficzną aurę, na którą składają się charakterystyczne wonie, dźwięki, kolory i umiejscowienie czasoprzestrzenne. Chyba jestem – synestetką? (O matko, zabrzmiało prawie jak „estetka”, ale tak raczej o sobie nie myślę). Najlepsze w tym jest wchłanianie tego ulotnego czasu całą powierzchnią ciała i wszystkimi zmysłami, inaczej po co zwiedzać? Żeby, że się tak wyrażę, zaliczyć kolejne… miasto? Pędzić i odhaczać – Most Karola (jest), Hradczany (są), Ściana Lennona (jest), Plac Wacława (jest) itd. itp., a potem szybciutko na fejsika i w poczuciu dobrze wykorzystanego przewodnika, usiąść przy piwie i co chwilę sprawdzać, ilu znajomych zalajkowało i/lub skomentowało post.
Otóż, lepiej jest zabłądzić. Zwłaszcza w Pradze. Zakochałam się w tym mieście od pierwszego zapachu, a „Osobisty przewodnik…” tylko tę miłość pogłębił. I ten pierwszy raz był strasznie szybki, taki odhaczający, więc postanowiłam wrócić i wróciłam, na dłużej, żeby odetchnąć głębiej i mocniej. Udało się, nawet bardzo się udało, bo czytając Szczygła, co chwilę miałam wrażenie, że ktoś już dawno był w tych wszystkich miejscach, które odkrywałam przypadkowo i wie o nich tyle, ile powinno się wiedzieć.
I jak tu nie mówić o jakimś przeznaczeniu, kiedy za najklimatyczniejszą dzielnicę uznałam Žižkow, tam się zawsze zatrzymuję na noclegi, a tu proszę… i w tym momencie odeślę do źródła, czyli książki Mariusza Szczygła. I… jakby to powiedzieć, naprawdę jestem z siebie dumna, że odkryłam skarby Pragi (błądząc po jej ulicach), nie przeczytawszy tego przewodnika. No bo go wtedy jeszcze nie było!
A teraz jest! I wszystkie moje „sekretne” miejsca wyszły na jaw… jak tak można, Panie Mariuszu, tak otwarcie o nich napisać, buuu. Już widzę te kolejki po bilety do Mauzoleum Odrodzenia Narodowego (a świeciło pustkami), zapchaną windę na taras widokowy, z którego rozciąga się panorama z doskonale widoczną wiertarką. Nikt się nie dopcha do Sali Ceremonialnej czy „podziemnego salonu piękności”, gdzie udziela się przyprawiający o dreszcze klimat. A te zatłoczone alejki parku na Vitkovie i rzesze turystów przechodzące przez stary tunel kolejowy? Do pomnika Haška nikt się nawet nie dostanie… Tak samo jak do kawiarni Młyńskiej, gdzie zszokowała mnie zatopiona prezerwatywa w blacie stołu. Oczywiście, nie dlatego, że to prezerwatywa, ale że jakiś umysł wpadł na taki pomysł! Wiele jest jeszcze miejsc w przewodniku, na które natknęłam się nie chcący i wiele nowych, które odnajdę w następne wakacje. Cudownie, że są w nim zdjęcia Filipa Springera, o wiele łatwiej będzie się ich szukało. Taki mam plan, bo w ubiegłym roku jakoś nie za bardzo wyszło. Pragę należy zwiedzać po swojemu albo może – po szczygłowemu – z „Osobistym przewodnikiem…” pod pachą, albo wcale.
Zróbmy sobie raj, tak po prostu.
Mirka Chojnacka
Mariusz Szczygieł „Osobisty przewodnik po Pradze”, zdjęcia: Filip Springer, Dowody na Istnienie, 2020
Poniżej zdjęcia Autorki recenzji. To Jej DOWODY NA …. to, że zna Pragę Szczygła.
Leave a Reply